Pewnego dnia, podczas spaceru, oddaliłam się od domu i poszłam nad rzekę.
Nie było tam dużo ludzi, ale ponieważ doskwierało mi gorąco, zaczęłam się rozglądać za jakimś schronieniem przed słońce. W końcu zobaczyłam jakby dużą jamę. Było tam przyjemnie chłodno. Ale słońce jeszcze wdzierało się do mojej kryjówki, więc zaczęłam wchodzić głębiej. Najwyraźniej był to jakiś tunel. Szłam tak dość długo, nie dlatego, że mi było gorąco, ale dlatego, że interesowało mnie, co znajduje się na końcu tunelu. W końcu dostrzegłam ścianę, oznaczającą koniec mojej wędrówki. Zaczęło mi się robić zimno, więc powoli zbierałam się do ruszenia w drogę powrotną. Dopiero teraz zauważyłam, że jest kompletnie ciemno, a ja od pewnego czasu chodzę po czymś okrągłym i podłużnym. Schyliłam się i podniosłam to coś, co okazało się…kością! Krzyknęłam i rzuciłam ją na ziemię. Nagle usłyszałam szmer przy ścianie. Najwyraźniej nie byłam sama. I w końcu zobaczyłam duże, żółte ślepia, utkwione wprost we mnie. Nagle w jaskini zrobiło się strasznie jasno. Drewno leżące na podłodze, którego wcześniej nie zauważyłam, zapaliło się. Spojrzałam w stronę przerażających oczu. Stanęłam twarzą w twarz ze smokiem wschodnim.
Był on pokryty zielono-szarą łuską. Na końcu długiego ogona miał ostrze. Jego ostre zęby i pazury wyglądały strasznie. Podobały mi się jedynie jego błoniste skrzydła.
Smok zionął ponownie ogniem. Oskoczyłam i rzuciłam się do ucieczki. Nie słyszałam ani tupotu czterech łap, ani machania skrzydeł...nie szedł za mną. W tej chwili przypomniałam sobie, że smoki wschodnie, o których tyle czytałam, są wielkimi śpiochami i leniuchami. Przy wyjściu tunelu odsapnęłam chwilkę i powlokłam się do domu.