Wstałam raniutko radosna, wesoła, szczęśliwa. Za oknem, choć jeszcze szarawo już widać było, że będzie piękny słoneczny dzień. Krótki spacer z psami, a później długa kąpiel w ciepłej wodzie. Niby to samo, co zawsze, a jednak jakoś inaczej. Spokojniej, wolniej, bez patrzenia na zegarek. Byłam panią swego czasu. Śniadanie, kawa – codziennie mam na to nie dłużej niż godzinę, ale wtedy zajęło mi to dużo więcej. Boże, co za relaks, a to dopiero początek wspaniałego tygodnia. Pijąc kawę myślałam o tych siedmiu cudownych, wolnych dniach. Ale najpiękniejsze było to, że czas ten miałam spędzić z moim chłopakiem. Mieliśmy być zupełnie sami, bez rodziny, znajomych i co najważniejsze bez telefonów. Telefony komórkowe są jak smycz na stałe przypięta do szyi, ale nie tym razem.
Minęła dziewiąta – zaczęłam się pakować i szykować do drogi. Mieliśmy wyjechać o jedenastej.
Kawałek za miastem zaczęło padać coraz bardziej, bardziej, aż deszcz przemienił się w ulewę. I gdzie moja piękna, słoneczna pogoda?
Jechaliśmy szybko, moim zdaniem za szybko, choć nie przekraczaliśmy dozwolonej prędkości. Zwolnij – prosiłam, ale on nie słuchał, może myślami był gdzieś daleko, a może uważał, że niepotrzebnie panikuję i dlatego nie zareagował. Wiem, że tak jak i ja chciał jak najszybciej uciec od zgiełku i wrzawy dnia codziennego, tak jak ja pragnął kilka dni ciszy i spokoju.
Z naprzeciwka bardzo szybko jechał samochód, w pierwszej chwili pomyślałam, że szaleniec, samobójca, za moment zorientowaliśmy się, że, że również przyszły morderca – jechał naszym pasem, prosto na nas. Nie mieliśmy najmniejszych szans na ucieczkę. Zdążyłam tylko krzyknąć, choć nie pamiętam, co. Usłyszałam huk, szarpnęło mną, dźwięk rozsypującej się szyby i nagle cisza. Później z oddali doszedł mnie głos syren, coraz bliżej, głośniej, krzyki ludzi i znów cisza.
Ocknęłam się w szpitalu, byłam poobijana, podrapana, ale nic poważniejszego mi się nie stało. Nikt nie chciał mi powiedzieć, co się dzieje z moim przyjacielem. Myślałam, że zwariuję z lęku o niego. Po jakimś czasie lekarz powiedział, że mój towarzysz jest w ciężkim stanie, właśnie zakończyła się operacja, ale szanse na przeżycie są małe.
Siedziałam na korytarzu, kiedy podszedł policjant. Kierowca samochodu, który w nas uderzył zmarł w drodze do szpitala, miał dwadzieścia lat i był pijany. Dostałam ataku histerii, krzyczałam, płakałam, choć nie przyniosło mi to ulgi.
Późnym wieczorem pozwolili mi zajrzeć do sali, w której leżał mój partner. Widok był makabryczny, leżał taki blady, bezbronny, bezradny. Wokół aparatura medyczna, dzięki której jeszcze żył. Nie potrafiłam już nawet płakać, stałam nieruchomo z ręką na jego policzku, a jedyne, co mogłam powiedzieć to: „ nie zostawiaj mnie kotku, nie zostawiaj”.